Wstęp
Kolejna wielka przygoda to Wenezuela. Kraj trzy razy większy od Polski.
Wenezuela nie jest popularną turystyczną destynacją. W Polsce nie wydano nawet jednego przyzwoitego przewodnika. Wprawdzie można było nabyć z Rzeczpospolitą i Gazetą wyborczą przewodniki pełne ślicznych zdjęć. Ale brakowało w nich niezbędnych informacji do przygotowania samodzielnej wyprawy. W internecie informacje o Wenezueli są również ubogie w porównaniu np do Tajlandii. W rezultacie zakupiłem przewodnik Lonely Planet po angielsku, trochę doczytałem w internecie i tak powstał plan wyprawy.
Jak możecie się zorientować z powyższego wstępu Wenezuela była dość przypadkową destynacją. W głównej mierze zdecydowałem się na ten kierunek ze względu na promocyjną cenę biletu 1800 zł w dwie strony.
W pierwszej dekadzie marca z Moniką wyruszamy do na podbój Wenezueli ;).
Caracas
Stolica Wenezueli ma opinię jednego z najbardziej niebezpiecznych miast świata. Codziennie dochodzi tam do ogromnej liczby napadów rabunkowych, często z użyciem broni. A najgorsze co może się przydarzyć turyście to utrata kasy na początku wyprawy. Nawet w przewodniku nie zalecali włóczenia się ulicami po zmroku, chyba, że korzystamy z samochodu lub taksówki. Zmrok oznaczał godzinę 19.00. Jednym z głównych założeń większości turystów jest skracanie pobytu w mieście do minimum. I my zaplanowaliśmy tylko jeden dzień w stolicy.
Po załatwieniu wszelkich formalności na lotnisku należało wymienić pieniądze. Stajemy przed wyborem legalnej wymiany w kantorze na lotnisku gdzie 1 USD kosztował 4.3 Bolivara lub u koników 6 Bolivarów. Wymiana u koników jest podwójnie ryzykowna. Mogą Cię oszukać, a po drugie na lotnisku jest kupa ubeków i można mieć problemy z wenezuelskim prawem. Zaryzykowaliśmy i wymieniliśmy u obsługi lotniska. Wszystko było ok i z bolivarami opuściliśmy lotnisko.
Pierwsze wrażenia z okna samochodu. Miasto wygląda bardzo ładnie. Z jednej strony góry, z drugiej morze.
W Caracas zatrzymaliśmy się w hotelu Monserat usytuowanym w jednej z najbezpieczniejszych dzielnic miasta- Altamira. Nocleg kosztował nas aż 55 USD i była to cena nieproporcjonalnie wysoka do standardu.
Pierwszy dzień wakacji zaczęliśmy bardzo późno. Spaliśmy długo po męczącej podróży. Później opuściliśmy nasz hotel. Ogromnie ciekawi byliśmy jak wygląda to jedno z najniebezpieczniejszych miast świat. Po kilkunastu minutach spaceru po Altamirze okazało się, że bardzo przypomina każde inne miasto z dużą ilością ludzi i aut. Śniadanie zjedliśmy w lokalnej knajpce (ok 15 USD za dwie osoby). Później udaliśmy się na dworzec autobusowy i kupiliśmy bilet na nocny autobus do Ciudad Bolivar. Kilka godzin jakie zostały do odjazdu autobusu spędziliśmy w Altamirze. Włóczyliśmy się po ulicach dzielnicy i zwiedzaliśmy tamtejsze piękne parki.
Po skromnym obiedzie poszliśmy na dworzec autobusowy. Pechowo dostaliśmy miejsca w najchłodniejszej części autobusu. Mimo, że byliśmy odpowiednio przygotowani na podróż wenezuelskimi autokarami było chłodno. Na sobie miałem polar, spodnie, skarpetki i byłem przykryty śpiworem. Mimo chłodu przespałem prawie całą drogę.
Ciudad Bolivar
Bladym świtem dotarliśmy do miasta. Od razu daliśmy się upolować miejscowemu sprzedawcy wycieczek. Jego głównym atutem była znajomość angielskiego. Wykupiliśmy u niego 6 dniową wycieczkę na Roraimę z hotelem w Ciudad Bolivar (300 USD). Zawieziono nas do hotelu. Po krótkim wypoczynku ruszyliśmy na zwiedzanie miasta. Na uwagę zasługuje centralny plac miasta z przyległym XVIII w. Kościołem i okolicznymi budynkami pamiętającymi czasy kolonialne. Polecam również spacer wzdłuż Orinoko.
Wieczorem kupiliśmy bilet do San Francisco de Yureni. Całonocna podróż obfitowała w totalitarne doświadczenia. W Wenezueli na każdej większej drodze poustawiane są checkpointy. Każdy użytkownik drogi musi zwolnić i otworzyć okno w aucie. Żołnierze uzbrojenie w karabiny automatyczne oglądają twarze kierowcy i pasażera, czasem poddają auto kontroli. Ilość checkpointów narasta, gdy droga zbliża się do granicy Państwa. Nasza trasa prowadziła w kierunku Brazylii. Mniej więcej co 30-50km był checkpoint. Zamiast snu musieliśmy wyciągać i chować paszporty.
Roraima
W San Francisco de Yureni czekaliśmy około 4 godzin na jeepa, który miał zwieść nas do parku Canaima. W czasie przymusowej przerwy poznaliśmy się z towarzyszem podróży – Ulim i przewodnikiem. Okazało się, że do naszego grona dołączył również porter. Organizacyjnie wyglądało to tak. Jedzenie i namioty niosą przewodnik i porter. Turyści niosą swoje rzeczy i śpiwór. Ok 11.00 długo oczekiwany jeep przyjechał i zwiózł nas do parku.
Przy wejściu do parku jest budka strażnicza. Zapłaciliśmy 10 Bolivarów za wstęp. W budce można bezpłatnie zostawić część rzeczy z bagażu. Polecam zostawić jak najwięcej. Wejście na Roraimę jest wymagające toteż ciężki bagaż bardzo utrudnia życie na długim szlaku. Moim zdaniem najlepiej nie wnosić więcej niż 10-11 kg. Należy zabrać:
- śpiwór
- 2 -3 T-shirty
- kurtka przeciwdeszczowa
- polar
- zapasowe spodnie
- bielizna i 2-3 pary skarpetek
- koniecznie tabletki do oczyszczania wody – purification tablets
- pasta do zębów, szczoteczka, kosmetyki i mały ręcznik. Ale nie przesadzajmy z kosmetykami, bo i tak nie ma gdzie się umyć w czasie wycieczki
- ciepła pidżama, dres do spania
Po dokonaniu selekcji ruszamy na szlak. Pierwszego dnia wędrowaliśmy ok 6 godziny przez wyschniętą sawannę. Szlak nie był trudny, ale marsz w 40 stopniowym upale i prażącym słońcu nie należał do najłatwiejszych.
Poźną nocą dotarliśmy do campu. Wykończeni kolacje zjedliśmy w milczeniu. Przed spaniem obserwowałem przepiękne niebo pokryte mnóstwem gwiazd.
Poranek powitaliśmy w lepszym nastroju. Przewodnik przygotował świetne śniadanie. Tym razem ruszamy bardziej stromo w górę. Szlak zmienia się w kamienisty. Po czterech godzinach dochodzimy do campu położonego tuż pod Roraimą. Camping był położony nad rzeką, a jedynym 'budynkiem’ była prymitywna wiata. Nauczeni przykładem z dnia poprzedniego zaczęliśmy rozkładać namioty i to była bardzo dobra decyzja. Przed nami miało być pół dnia spędzonego na leniuchowaniu i krótkich wędrówkach po okolicy. Takie były plany. Tuż po rozstawieniu namiotów zaczął padać deszcz. Po 3 godzinach deszcz ustąpił. Przewodnik zaczął przygotowywać posiłek. Po obiadku zaczęliśmy zbierać się do snu.
W czasie trekkingu prowadziliśmy bardzo uporządkowany tryb życia. Wstawaliśmy o świcie czy ok 6 rano i kładliśmy się spać ok 7 wieczorem. Wszystko zgodnie z naturą. Wenezuela jest położona w okolicy równika. Dzień i noc są prawie równe przez cały rok. O poranku pobieżna toaleta w rzece i dość monotonne śniadanie. Codziennie ciemny chleb z serem i parówką.
Pakujemy nasz ekwipunek i ruszamy stromo pod górę. Otacza nas dżungla, która gęstnieje z każdym krokiem. Wilgotność powietrza dochodzi do 100%. Spoceni przedzieramy się przez bujną roślinność.
Po 2 godzinach wspinaczki zaczyna padać. Gęsta roślinność pochłania prawie każdą kroplę deszczu. Im jesteśmy wyżej tym bardziej szlak przypomina zygzak. Dłuższy kawałek pionowo do góry i zaraz krótszy do dołu. I tak w koło. Obserwując zanikającą dżunglę zdaję sobie sprawę, że jesteśmy coraz wyżej. Rzadka roślinność wystawia nas na intensywny deszcz. Niemal całe ubranie jest mokre. Po 5 godzinach trudnej wspinaczki osiągamy szczyt. Idziemy do miejsca noclegu. Przewodnik wybrał malownicze miejsce na 3-4 metrowej półce skalnej.
Z daleka ściany Roraimy są wręcz pionowe, a szczyt zupełnie płaski. Na górze jest to bardziej zróżnicowane. Wprawdzie nie ma dużych różnic w wysokości, ale występują pagórki i doliny. Krajobraz jest iście księżycowy.
Noc na Roraimie nie była bardzo zimna, wbrew temu co czytaliśmy w przewodniku. Wystarczy śpiwór dostosowany to temperatury ok 0 stopni i bardzo przyjemnie śpimy w namiocie. Kolejny dzień miał być kwintesencją wyprawy. Wędrówka po szczycie. Niestety pogoda jest fatalna. Szczyt pokryty szczelnie chmurami, z których od czasu do czasu pada deszcz. Mimo to chodzimy po szczycie. Docieraliśmy do różnych punktów, z których miał się roztaczać piękny widok. Jednak pogoda wszystko zepsuła i niestety z godziny na godzinę była coraz gorsza. Z niedosytem zakończyliśmy dzień na szczycie.
Następnego dnia schodziliśmy. Pogoda również nas nie rozpieszczała. Schodzenie po stromych i mokrych skałach wymagało sporej zręczności i uwagi. Po kilku godzinach docieramy do campu pod szczytem. Krótki wypoczynek i ruszamy dalej. Po kolejnych godzinach docieramy do indiańskiej wioski. Tym razem jesteśmy przed zmrokiem. Można było zobaczyć w jakich warunkach żyją Indianie. Domy były zbudowane z drewna i gliny. Miały pełne ściany i dach. W środku jedna izba i totalny bałagan.
W czasie wyprawy stanowiliśmy źródło pożywienia dla puri-puri. Praktycznie przez całą wędrówkę gryzły niemiłosiernie, ale w indiańskiej wiosce to było już apogeum. Puri-puri są to bardzo malutkie czarne muszki, które gryzą bez litości. Po ukąszeniach zostają czerwone i bardzo swędzące plamki. Plamki utrzymują się kilka dni, a przy intensywnym drapaniu – nawet tydzień lub dłużej. Proszę w miarę możliwości nie rozdrapywać ukąszeń, gdyż ślady mogą utrzymywać się bardzo długo.
Ostatni dzień wędrówki był bardzo męczący. Po 6 godzinach marszu zakończyliśmy nasz trekking. Tym razem jeep już czekał na nas. Za 100 Bolivarów kierowca zawiózł nas nad pięknie położony wodospad. Wszyscy wskoczyli do wody. Orzeźwiająca kąpiel odbyła się niestety w towarzystwie muszek puri-puri. Po wyprawie na Roraimę całe moje ciało było w ukąszeniach.
Po kąpieli zostało tylko oczekiwanie na nocny autobus do Ciudad Bolivar. Nocna jazda była ponownie przerywana bezsensownymi kontrolami. W mieście jesteśmy o 7 rano. Kupujemy za 130 USD dwudniową wycieczkę do delty Orinoko. Na koniec kilka słów o sposobach organizacji wyprawy na Roraimę. Przede wszystkim sama wyprawa trwa 6 dni plus 2 dni na dojazd w okolice Roraimy np do Santa Eleny de Uairen. W sumie ponad tydzień lub dłużej jeżeli dodamy do tego wycieczkę nad Santa Angel. Wracając do Roraimy. Możemy wykupić tzw all inclusive, czyli wyprawę z posiłkami, koszt ok 300 USD za całość. Istnieje też możliwość tańszej opcji. Korzystamy jedynie z usług przewodnika, bez portera, koszt ok 500 USD bez względu na wielkość grupy. Przy czym musimy mieć stosowny ekwipunek, łącznie z namiotami. Zakup jedzenia również jest na naszych barkach. Wszystko trzeba nieść na własnych plecach i dodatkowo szykować posiłki również dla przewodnika. Bez względu na opcję wyprawa na Roraimę ma charakter bardzo spartański. Myjemy się w rzekach, a potrzeby fizjologiczne załatwiamy za krzakami. Niemniej uważam, że Roraimę trzeba zobaczyć.
Orinoko
Po intensywnej wyprawie na Roraimę spędziliśmy jeden dzień w Ciudad Bolivar. Relaks na całego. Długi prysznic zmył tygodniowy bród. Wyborne posiłki z sokami ze świeżych owoców. Dzień minął bardzo szybko. O poranku wyruszyliśmy do Tucupity skąd wypłynęliśmy łodzią na spływ Orinoko. Początkowo rzeka była szeroka, a wzdłuż brzegów rozciągały się ludzkie domostwa. Im dalej od miasta, tym osady były coraz bardziej skromne, zamieszkane przez Indian.
Z biegiem nurtu siedliska ludzkie zastępuje dżungla.
Z rzadka przepływaliśmy obok bardzo prymitywnych indiańskich osad. Przypominały szałasy zbudowane z drewna. Zawinęliśmy do jednej z takich wiosek. Tworzyła ją wielopokoleniowa rodzina. Najwięcej do powiedzenia miał najstarszy członek społeczności. Kobiety wystawiły pamiąteczki dla turystów. Kupiliśmy kilka pięknie wykonanych pamiąteczek z drewna.
Noc w hamaku tuż nad brzegiem Orinoko należy do niezapomnianych. W nocy od czasu do czasu budziły mnie odgłosy dżungli.
W hamaku spało się bardzo wygodnie. Indianie wykonali go z drzewa moriches. W porównaniu do zwykłego hamaku jeo dziury są bardzo malutkie, dzięki czemu mamy dużo większy komfort. Po wygodnej nocy Monika postanowiła kupić hamak. Po dłuższych negocjacjach ustaliliśmy cenę na 250 VEB. Przykładowo na lotnisku w Caracas taki sam hamak kosztował 1200 VEB !!! Prawie natychmiast po transakcji niemal wszyscy Indianie z wioski popłynęli do sklepu i wydali zarobione pieniądze na słodycze i cole.
Drugi dzień był dużo mniej ciekawy. Często robiliśmy przystanki przy lokalnych sklepikach . Płynąc Orinoko często mijaliśmy rybaków. Od jednego z nich kupiliśmy za 40 VEB dużą rybę. Popłynęliśmy do ubogiej indiańskiej farmy, gdzie przyrządzono nam posiłek. W zasadzie resztę wycieczki spędziliśmy na owej farmie. Wieczorem dopłynęliśmy do Tucupity. Przenocowaliśmy w strasznej norze- Pequeno Hotel, co ciekawe hotel był polecany przez Lonely Planet na jednej z czołowych pozycji.
Margarita
O poranku z radością opuściliśmy naszą norę. Z pracownikiem agencji pojechaliśmy na dworzec autobusowy. I tu zaczęły się schody. Okazało się, że do godzin wieczornych nie ma autobusu do Puerto la Cruz. Z braku innej opcji zapytaliśmy ile kosztuje taksówka do Maturin (200 km). Ku naszemu zaskoczeniu koszt na osobę wyniósł 50 Bolivarów. Bez większego namysłu zapłaciliśmy. Wraz z dwójką innych pasażerów pognaliśmy z prędkością ponad 120 km/h do Maturin. Na miejscu chcieliśmy szukać dworca autobusowego, ale bardzo szybko znalazła się pani taksówkarz, która za przystępną cenę zawiozła nas do Puerto la Cruz. Nasz nowy kierowca gnał praktycznie non-stop z prędkością 150 km/h.
Na przystani w Puerto la Cruz byliśmy ok 14. Miła pani kierowca pomogła nam jeszcze kupić bilet na prom. Oczywiście jak to w Wenezueli bywa, najpierw odstaliśmy prawie godzinę w kolejce do kasy, a później kolejne pół godziny do okienka Confirmation. Nasz prom miał odpłynąć ok 16. Okazało się, że został odwołany. Zmęczeni i głodni pojechaliśmy taksówką (15 VEB) do centrum miasta, żeby poszukać noclegu. Szczęśliwie pierwszy hotel – Familia Pasada jest bardzo przyzwoity i cena do zaakceptowania (150 VEB). W między czasie zapadł zmrok. Bardzo głodni zdecydowaliśmy się opuścić hotel. Miłe zaskoczenie. Nadmorska promenada jest pięknie oświetlona i pełna ludzi. Spacerując wzdłuż morza trafiliśmy do sympatycznej knajpki dla localsów. Kurczak z frytkami dla 2 osób kosztował 60 VEB. Wspaniały posiłek postawił nas na nogi. Do hotelu wracaliśmy bardzo powoli włócząc się po promenadzie.
O poranku byliśmy na przystani promowej. Tym razem bez niespodzianek prom odpłynął (80VEB). Z przystani portowej taksówką pojechaliśmy na Juan Griego za 50 VEB. Na miejscu po godzinie znaleźliśmy nocleg, jak się później okazało z bardzo głośną klimatyzacją. Po zakwaterowaniu zwiedziliśmy miasto i poszliśmy na najbliższą plażę.
Juan Griego słynie z przepięknych i romantycznych zachodów słońca. Praktycznie codziennie jedliśmy obiady w restauracjach na plaży patrząc na słońce chylące się ku horyzontowi. A z talerza szybko znikały rybki lub owoce morza. Korzystaliśmy z dobrodziejstw nadmorskiej miejscowości. Śniadania jedliśmy równie zdrowe i smaczne. Świeży sok z kawałkami owoców, banany i wyśmienita wenezuelska kawa. Koleje dni mijały na beztroskim wylegiwaniu się na plaży, kąpielach w ciepłym karaibskim morzu i popijaniu zimnego piwka.
Co drugi wieczór Chavez fundował nam romantyczne półtorej godziny bez prądu, od 19.30 do 21.00.
Wypoczynek na plaży urozmaiciły nam dwie wycieczki. Pierwsza z nich do Polamar była podyktowana bardziej koniecznością niż walorami tego miasta. W Polamar kupiliśmy bilety lotnicze do Caracas. Lot Margarita-Caracas 250 VEB. Chcieliśmy również kupić wycieczkę na Los Roques. Niestety w okresie Wielkiego Tygodnia wycieczki osiągnęły astronomiczne ceny. Za jednodniową wycieczkę żądali 300 USD. Zrezygnowaliśmy.
W Niedziele Palmową odwiedziliśmy Bazylikę w El Valle. W kościele znajduje się figura Matki Boskiej z Margarity. Figura słynie z wielu cudów.
Do El Valle dojechaliśmy autobusem. Akurat w Bazylice odbywała się Msza Św. Wierni wypełnili szczelnie kościół.
Po mszy niemalże wszyscy wierni ruszyli w stronę ołtarza, żeby oddać hołd i pomodlić się przed figurą Matki Boskiej z Margarity. Tuż obok głównego ołtarza stało krzesło na którym siedział Jan Paweł II w czasie pielgrzymki z 1995 r.
Wylot z Wenezueli
Ostatniego dnia mieliśmy trochę stresu. Pobudka o godzinie 5 rano, żeby zdążyć na lotnisko na Margaricie. Po śniadaniu uroiło się nam, że możemy spóźnić na samolot z powodu zmiany czasu. Na szczęście w taksówce okazało się, że w Wenezueli nie ma bzdurnych zmian czasu. Samolot z Margarity wyleciał bez opóźnień i szczęśliwie znaleźliśmy się na lotnisku krajowym w Caracas. Między terminalem krajowym i międzynarodowym pobudowano tunel i można bez problemu przejść z jednego na drugi. Po upierdliwych kontrolach znaleźliśmy się na gate. W sumie przechodziliśmy przez dwie bramki i za każdym razem skanowano nasze bagaże.
Czekając na samolot zauważyliśmy, że wystawiono tablice z kilkunastoma nazwiskami pasażerów. Nazwiska wyczytywano również przez głośniki. Wybrańców ubrano w odblaskowe kamizelki i ruszyli w nieznanym kierunku. Jak się później okazało osoby te i ich bagaże poddano szczegółowej kontroli. Równie żenująco było na lotnisku we Frankfurcie. Po wylądowaniu samolot otoczyły samochody policyjne. Każdy pasażer był legitymowany jeszcze w samolocie. Na lotnisku Niemcy szczegółowo oglądali paszporty zadając głupowate pytania. Jakby tego nie było dość w Warszawie zatrzymali na celnicy i przeskanowali bagaż. W porównaniu do Niemców Polacy byli kulturalni.
Ciekawostki
- Ceny paliwa z Wenezueli. Benzyna bezołowiowa 95 kosztuje …. ok 0,1 PLN za litr.
- Kuchnia Wenezuelska. Jedzenie w Wenezueli jest smaczne, ale nie porywające. Lokalsi zajadają się empanadas, arepas itp. Na północy kraju bez problemu można kupić świeże owoce morza i ryby. Potrawy są smaczne, ale wenezuelska kuchnia nie umywa się do tajskiej lub meksykańskiej. Jednak najbardziej zaskoczyły mnie wysokie ceny owoców zwanych w Polsce egzotycznymi. Wysokich cen owoców nie bardzo mogłem zrozumieć, gdyż sam jadłem grapefruita prosto z drzewa. Jedynie banany miały ceny porównywalne do polskich. Znapojów polecam kawę. Jest wyśmienita. Z mocniejszych drinków posmakował mi Caipirinha na bazie wódki Cachaca. Natomiast Wenezuelczycy opijają się napojami podobnymi do ohydnej coli.
- Wenezuelskie miasta nocą, czyli po 19.00 pustoszeją. Bardzo niewielu przechodniów można spotkać na ulicach. Przykładowo w Ciudad Bolivar w centrum miasta po zmierzchu na ulicach były pustki. Nic tylko iść o 19 00 spać lub oglądać wenezuelski serial.
- Na prowincji w Wenezueli zauważyłem, że dużo facetów ma mało estetyczne braki w uzębieniu. Nie mają przednich zębów. Bardzo często owe braki prezentują szerokim uśmiechem
- Wenezuelczycy bardzo rzadko używają słów dziękuję i proszę. Szczególnie widoczne jest to u Indian. Gdy coś otrzymają wówczas uśmiechają się i odchodzą bez słowa.
- Trzeci stopień zasilania. W Wenezueli, kraju ropą płynącym, występowały planowe przerwy w dostawie prądu. Przykładowo w Juan Griego wyłączano prąd co drugi dzień między 19.30 a 21. Co ciekawe w Wenezueli, na rzece Caroni, jest jedna z 3 największych hydroelektrowni na świecie.
- Wenezuelczycy. Niestety nie znam hiszpańskiego, a miejscowi nie mówią po angielsku. To bardzo ograniczyło mój kontakt z lokalsami. Niemniej jednak wydają się sympatyczni i ciekawi świata. Z Polski znają JPII, jeden z facetów pamiętał nawet Bońka i Latę. Niestety w tym kraju nie brakuje przestępców i cwaniaczków. Ale większość ludzi stara się pomóc i nie żeruje na turystach. Ostatnia uwaga nie dotyczy osób związanych z branżą turystyczną.
Pożyteczne Rady
- kurs Bolivara (VEB) z marca 2010: oficjalny: 1 USD – 4.3 VEBczarnorynkowy: 1 USD – 6 VEB
- Bezpieczeństwo. Wenezuela jest krajem niebezpiecznym. Statystki pokazują ogromną ilość zabójstw, porwań, rozbojów i kradzieży. Z roku na rok przestępstw jest coraz więcej. Będąc w Wenezueli trzeba uważać. W większości miast po zmroku, czyli godzina 18-19 ulice pustoszeją. Również turyści zamykają się w pokojach hotelowych. Po zmroku taksówka jest koniecznością. W ciągu dnia czułem się na ulicach w miarę bezpiecznie. Niestety co pewien czas miejscowi odradzali zwiedzanie niektórych miejsc, a nawet korzystanie z publicznej komunikacji. Takie rekomendacje ze strony localsów utwierdzają turystów w przekonaniu, że zwiedzają niebezpieczny kraj. Co ciekawe w Wenezueli jest mnóstwo wojska, policji, gwardii narodowej. Jednak poczucie bezpieczeństwa jest odwrotnie proporcjonalne do liczby mundurowych.
- Jak uniknąć noclegu w Caracas, czyli porada dla prawdziwych twardzieli. Noclegi w stolicy są bardzo drogie. Nie wspominając o fatalnej reputacji tego miasta. Można w dość hardcorowy sposób uniknąć noclegu w Caracas. Bezpośrednio z Caracas udajemy się taksówką na dworzec autobusowy, polecany Aeroexpresos Ejecutivos w dzielnicy Altamira. Na dworcu kupujemy bilet na nocny kurs np. do Ciudad Bolivar, jeżeli naszą destynacją jest Roraima. Ostatni autobus do Ciudad Bolivar odchodzi o 21.00. Powyższe rozwiązanie jest równie praktyczne, co męczące. Po kilkunastu godzinach w samolocie, kolejną noc spędzamy w autokarze.
- Autokary. W Wenezueli ludzie dużo podróżują. Odbywa się to na ogół samochodami i autokarami. Jest to najbardziej ekonomiczne ze względu na cenę paliwa i świetne drogi. Funkcjonują państwowe i prywatne firmy transportowe. Prywatne mają opinię bardziej bezpiecznych. Autokary są punktualne i bardzo wygodne. Bez problemu można zasnąć. Natomiast procedura kupna biletu i zajęcia miejsca w autokarze jest podobna do koszmarów z lotnisk. Zacznijmy od kupna. Trzeba stanąć na ogół w bardzo długiej kolejce do kasy. Po wydukaniu po hiszpańsku celu podróży kupujemy bilet. Co najmniej na godzinę przed odjazdem musimy stanąć w innej kolejce, żeby potwierdzić nasz odjazd. Jest to bardzo ważne, gdyż bez potwierdzenia mogą sprzedać nasze miejsca innym osobom. Mamy potwierdzony bilecie więc udajemy się do trzeciej, na ogół mniejszej kolejki i zdajemy bagaż. Ważą nasze plecaki i dają kwitek bagażowy. To już prawie wszystko. Jeszcze tylko kontrola bagażu podręcznego i pasażera. Cała procedura wygląda mniej więcej tak samo, jak na lotnisku. Kupno biletu bez znajomości hiszpańskiego może być sporym wyzwaniem.W autokarze jest bardzo zimno, czyli ok 17 stopni. Tubylcy przyzwyczajeni do 30 stopniowych upałów zabierają w podróże autobusowe zimowe kurtki, czapki i rękawiczki. Porada dla podróżujących autokarami. Zabierzcie do bagażu podręcznego polar, skarpetki, długie spodnie i najlepiej śpiwór.
- Checkpointy. W Wenezueli na każdej większej drodze poustawiane są checkpointy. Każdy użytkownik drogi musi zwolnić i otworzyć okno w aucie. Żołnierze uzbrojenie w karabiny automatyczne oglądają twarze kierowcy i pasażera, czasem poddaj auto bądź pasażerów kontroli. Ilość checkpointów narasta gdy droga zbliża się do granicy Państwa.
- Wymiana kasy, czyli powrót do komuny. W Wenezueli istnieją dwa sposoby wymiany kasy, oficjalny i czarnorynkowy. Różnica jest znaczna. Kurs oficjalny to 4.3 Bolivara za 1 USD, na czarnym rynku: 6 Bolivarów. Kursy z marca 2010. Znacznie bardziej opłaca się wymienić na czarnym rynku. Ale trzeba być bardzo ostrożnym. Przede wszystkim taka wymiana jest niezgodna z prawem. Po drugie mnóstwo koników jest złodziejami. Aby uniknąć przykrego zdarzenia proszę przestrzegać kilku reguł:
- nie można być pazernym. Zbyt korzystne kursy są podejrzane. Zwykle oferują je złodzieje.
- nie wymieniać zbyt dużych kwot. Najlepiej po 50/100 USD jednorazowo.
- Nie pokazujemy, ani nie dajemy konikowi naszych dolarów jako pierwsi. Czekamy aż on wręczy nam bolivary. Przeliczmy. Jeśli wszystko jest ok, wręczamy wcześniej wyliczoną kwotę. Najlepiej nie machać portfelem przed konikiem.
- Zawsze ostatni liczymy pieniądze. Dobry złodziej wystarczy, że dotknie pliku banknotów i połowa w magiczny sposób zniknie.
- Najlepiej wymieniać pieniądze w sklepach. Na ogół w sklepach z odzieżą lub elektroniką wymieniają kasę. Jeśli nie w tym sklepie, do którego weszliśmy to sprzedawca pokieruje nas do innego gdzie załatwimy sprawę.
- Kradzieże. W Wenezueli, podobnie jak w innych krajach Ameryki Łacińskiej kradzieże są nagminne. Kasę trzymamy blisko ciała. Nie należy wkładać portfela do kieszeni tylnych. Najlepiej schować pod ubranie. Podobnie z aparatem fotograficznym. Robimy zdjęcie i chowamy aparat do plecaka. Również nie kuśmy losu biżuterią, drogimi zegarkami lub markowymi ciuchami.
- Porozumiewanie. Niestety w Wenezueli angielski jest mało popularny. Bardzo trudno znaleźć przewodnika,a nawet agencje, w której dogadamy się po angielsku.
- Szczepienia. Warto zaszczepić się na Żółtaczkę A i B, żółtą febrę, tężec. Natomiast profilaktyka antymalaryczna wydaję się zbędna jeżeli nie jedziecie do Amazonii.
Dodaj komentarz