Wstęp
Ekwador podobnie jak Wenezuela i wiele innych krajów na świecie nie należy do popularnych destynacji wśród Polaków. Ale mam nadzieje, że to się zmieni, gdyż warto zwiedzić ten mały, ale uroczy kraj z przesympatycznymi mieszkańcami. Państwo o powierzchni 277 tys. km2 ( czyli mniejsze od Polski) można określić jako Ameryka Południowa w pigułce. W Oriencie można przemierzać gęste lasy deszczowe Amazonii. W Sierra wspiąć się na wulkany 6000 -7000 m npm. Wiele z nich jest aktywnych i od czasu do wybuchają gorącą lawą. Po morderczej wspinaczce możemy odpocząć na przepięknych plażach wybrzeża Pacyfiku. Nie można pominąć również wspaniałej jak i kosztownej wyprawy na Galapagos, archipelagu na Oceanie Spokojnym oddalonym o 900 km od kontynentu. Jak starczy czasu można zwiedzić dwa miasta – perełki architektury kolonialnej Ekwadoru: Cuenca i Quito. W muzeach Inti Ñan, Mitad del Mundo w okolicach stolicy staniemy jedną nogą na półkuli południowej a drugą na północnej.
Przygotowania do wyprawy wymagają czasu i znajomości języków obcych. W Internecie znalazłem kilka pożytecznych stron i informacji w języku polskim o wyprawach do Ekwadoru. Bardziej wartościowe pozycje książkowe dostępne są jedynie w języku angielskim lub oczywiście hiszpańskim. Ten drugi język będzie bardzo pożyteczny w Ekwadorze. Ogromna większość mieszkańców posługuje się tylko hiszpańskim. Po teoretycznym zapoznaniu się z atrakcjami pozostaje tylko wsiąść w samolot i pożegnać na kilka tygodni nieprzyjemny klimat umiarkowany na rzecz równikowego. Z Moniką skorzystaliśmy z promocji Lufthansy 2500 zł za bilet powrotny. Lot z dwoma przesiadkami we Frankfurcie i Bogocie trwał ok. 20 h i był bardzo komfortowy. W samolocie z Frankfurtu do Bogoty zarówno Monika jak i ja mieliśmy do dyspozycji po 4 miejsca. Przespałem większość z kilkunastogodzinnej podróży rozłożony jak król na 4 miejscach. O dziwo w samolocie spotkaliśmy kilka osób z Polski. Poza Irkiem wszyscy podróżowali do Kolumbii. Irek okazał się bardzo sympatyczną osobą i wspólnie byliśmy na wycieczce w dżungli.
Quito
Samolot z Bogoty wylądował w Quito po północy. Jeszcze w Polsce zarezerwowaliśmy odbiór z lotniska (10USD) i nocleg w hostelu Colonial House (9 USD łazienka w korytarzu). Wprawdzie przepłaciliśmy kilka dolarów za taksówkę, ale bardzo sprawnie dotarliśmy do hostelu. Colonial House znajduje się niedaleko starówki. Warunki w hostelu są spoko. Jedynie wieczorami jest dość zimno a woda pod prysznicem letnia. Bardzo polecam śniadania (3USD) w hostelu. Soki ze świeżych owoców oraz sałatka owocowa i smażone jajka. Pychotka. Dla zainteresowanych e mail do hostelu: info@colonialhousequito.com
Nazajutrz w trójkę pojechaliśmy do Muzeum Równika. Podróż była długa i trochę skomplikowana. Za 2 USD dostaliśmy się taksówką na przystanek autobusu, który jechał do Mitad del Mundo (0.5 USD). Dojazd na miejsce zajął nam ponad godzinę. Na początku odwiedziliśmy państwowe muzeum Mitad del Mundo (2 USD). W ramach biletu można było obejrzeć pomnik i zrobić zdjęcie na tle linii równika. Proszę jednak pamiętać, że prawdziwy równik jest oddalony od tego miejsca o 200 metrów. Aby dotrzeć do tego miejsca opuszczamy państwowe muzeum i idziemy na lewo. Po 10 minutach dochodzimy do drogowskazu wskazującego Inti Ňan, czyli prywatne muzeum przez które przebiega równik. Wejście do muzeum kosztuje 3 USD. Zwiedzanie z przewodnikiem w języku angielskim obejmowało trzy części: informacje na temat przyrody, rdzennych Indian zamieszkujących Ekwador i ostatnią, najciekawszą część poświęconą równikowi. Oglądaliśmy rekonstrukcje chat indiańskich oraz zakonserwowane zwierzęta z dżungli amazońskiej. A na końcu najlepsza część – eksperymenty związane z równikiem. Dla przykładu z wodą. Na równiku spływa prosto, na półkuli północnej kręci się w lewo, a na południowej w prawo. Większość doświadczeń można przeprowadzić samemu. Bardzo polecam Inti Ňan.
Na kolejny dzień w Quito zaplanowaliśmy trekking na Rucu Pichincha. Wulkan położony na obrzeżach stolicy. Z samego rana pojechaliśmy taksówką(4USD) do teleferiqo, czyli kolejki w stylu na Kasprowy Wierch. Za 8,5 USD wjechaliśmy kolejką na 4100 m npm. Trekking zaczął się obiecująco. Jednak po godzinie marszu zaczął padać deszcz. Niestety był to standard w czasie naszego pobytu w Quito. Po półgodzinie deszcz przybrał na sile i w połowie drogi zostaliśmy zmuszeni do powrotu. Byłem ogromnie zawiedziony. Po powrocie do centrum miasta w deszczu szukaliśmy otwartej agencji turystycznej. W niedziele wszystko było zamknięte. Ten nieudany dzień miał duży wpływ na nasze plany. Ze względu na marną pogodę zrezygnowaliśmy ze wspinaczki na Cotopaxi. Do tej pory nie mogę odżałować tej decyzji. Wprawdzie była bardzo racjonalna, ale serce bardzo rwało się na ten wulkan.
Po zmianie planów wykupiliśmy wycieczkę do dżungli (240 USD za 5 dni). Ostanie godziny w Quito spędziliśmy na zwiedzaniu starego miasta m.in. byliśmy w klasztorze Santa Cataliny. Quito jest sympatycznym miastem zbudowanym w typowym dla Ameryki Południowej kolonialnym stylu. Jednak nie jest miejscem, które zachwyca.
Dżungla
O godzinie 23 opuściliśmy Quito autokarem i całą noc jechaliśmy do Lago Agrio. Po zimnym i deszczowym Quito Lago Agrio było wspaniałą odmianą. Z miasta busikiem udaliśmy się nad rzekę Cuyabeno, gdzie łodzią motorową zawieziono nas do lodgy Samona. Lodga jest położona w sercu dżungli. Później okazało się, że w owym środku dżungli, było co najmniej z 5 podobnych lodgy. A często przepływające z tubylcami i turystami łodzie motorowe już dawno temu wypłoszyły większość zwierząt i ptaków.
W Samona zakwaterowano nas w kilkuosobowych, dwupoziomowych chatkach krytych strzechą. W chatkach były łazienki z wodą rzeki o barwie lekko brunatnej. Po tygodniowym korzystaniu z wody ręczniki tak śmierdziały, że zapakowaliśmy je w torebki foliowe. Karmiono nas 3 razy dziennie. Posiłki były bardzo smaczne i urozmaicone. Niestety nie zaserwowano nam zupy z małej małpki. Generalnie jak na dżunglę warunki komfortowe. Jedynym mankamentem było codzienne sprawdzanie odzieży, butów i śpiworów. Czy przypadkiem w naszych kaloszach nie zadomowiła się tarantula lub inny mało sympatyczny mieszkaniec lasów deszczowych.
Jeszcze pierwszego dnia przewodnik zabrał 10 osobową grupę na poszukiwanie kajmanów. Po zmierzchu świecąc latarkami po brzegu wypatrywaliśmy czerwonych punkcików – oczu krokodyli. Z daleka widać było sporo 'światełek’. Jednak, gdy się zbliżaliśmy światełka gasły – kajmany chowały się w wodzie. Szczęśliwie udało nam się zobaczyć kilka sztuk. Niektóry były ogromniaste. Na koniec przewodnik wyciągnął z wody małego ok. metrowego kajmanka i ochotnicy mogli potrzymać go za szyje. Z naszej dziesiątki zdecydowały się tylko 3 osoby. Należałem do odważnych.
W ciągu kolejnych kilku dniu odbyliśmy kilka rajdów po dżungli w kaloszach. Brodziliśmy w błocie, przekraczaliśmy rzekę wpław, pokonywaliśmy kilkumetrowe przepaście po pniu drzewa. Wszystko bardzo fajne, ale była jedna duża wada – bardzo mało zwierząt. Widzieliśmy kilka gatunków małp. Były to niestety pojedyncze sztuki bardzo wysoko na drzewach. Raz zauważyliśmy żółwia wodnego niewielkich rozmiarów. W czasie nocnego safari przewodnik wypatrzył węża boa na drzewie. Natomiast ptaków, pająków, żab itp. było pod dostatkiem. Pająki były ogromne i niektóre z nich jadowite. Żabki były mniejsze od kuzynek z Polski, ale znacznie bardziej kolorowe. Do atrakcji należało jedzenie żywcem mrówek. Smakowały jak miód. Płynąc łódką motorową po Cuyabeno dwa razy widzieliśmy z daleka słodkowodne delfiny. Co pewien czas wynurzały się na chwilę z wody. Do ciekawych zajęć należało wędkowanie. Łowiliśmy piranie. Wszyscy próbowali swoich sił i większości osób udało się co najmniej raz złowić drapieżną rybę. Najbardziej emocjonujące było wyciąganie ryby z wody. W łodzi siedziało 10 osób i złowiona pirania zanim trafiła w ręce przewodnika obijała się głowy siedzących w łodzi. Przewodnik demonstrował na cienkim patyczku jak ostre zęby mają piranie. Ryba bez problemu przegryzała patyczek o średnicy 0,5 cm. Poza piraniami Angielce udało się złowić całkiem sporą rybę, którą później zjedliśmy na kolację. Była bardzo smaczna.
Trzeciego dnia pobytu w dżungli pojechaliśmy do osady indiańskiej. Część uczestników wycieczki spodziewała się dzikich Indian z dzidami. Jednak w osadzie powitali nas tubylcy ubrani w jeansy i t-shirty. Wszyscy świetnie mówili po hiszpańsku. W wiosce postrzelaliśmy z 2 metrowych dmuchawek. Nawet udało mi się trafić z kilku metrów do pomarańczy. Miejscowa gospodyni pokazała jak Indianie robią chleb z manioku. Bardzo smaczny.
Po wizycie w wiosce popłynęliśmy do szamana. Mieszkał kilka kilometrów za wioską. Każdy spodziewał się nowoczesnego czarownika w jeansach i koszulce, wyglądającego podobnie jak Indianie w wiosce. A tu zaskoczenie. Wyszedł starszy gościu ubrany w pióropusz z mnóstwem naszyjników – czarownik przyłożył się do wizyty turystów. Szaman opowiadał o swoim życiu, uczniach, nauczycielach i uzdrowieniach. Było trochę śmiesznie, gdyż szaman mówił dwa zdania po hiszpańsku, a tłumaczenie w języku angielskim przewodnika zajmowało kilka minut. Na koniec czarownik postanowił pokazać turystom swoją moc. Poprosił ochotnika. Zgłosiłem się. Usiadłem tyłem do niego. Głośno śpiewając tajemne pieśni i modlitwy zaczął okładać mnie po głowie i ramionach gałązkami z liśćmi. Po kilku minutach powiedział, że zabezpieczył mnie przed złymi mocami. Kolejni ochotnicy doświadczyli bardziej namacalnych 'czarów’. Szaman okładał ich po plecach gałązkami rośliny podobnej do pokrzywy. Po kilku minutach takich zabiegów całe plecy były w swędzących bąblach.
Ostatniego dnia zorganizowano nam spływ kajakiem po rzece. Bardzo fajna wycieczka podczas której podpływaliśmy dużo bliżej różnych ptaków niż w czasie korzystania z głośnej łodzi motorowej.
Wycieczka do dżungli była ok., ale zbytnia masówka. Następnym razem z pewnością wybiorę bardziej indywidualną wyprawę w rejony mniej turystyczne.
Powrót do Quito zajął cały dzień. W trakcie podróży do stolicy 3 razy kontrolowano nasz autokar. Podczas jednej z kontroli mundurowy uzbrojony w broń automatyczną kazał wysiąść wszystkim pasażerom i ustawić się w kolejce do kontroli. Sprawdzano dokumenty i od czasu do czasu zadawano pytania typu skąd lub dokąd jedziesz. Co ciekawa kontrolowali nas tylko na trasie Orient – stolica. Widać największe oprychy są w dżungli. Takie kontrole przeżyliśmy już w Wenezueli i nie były dla nas zaskoczeniem. Chyba w całej Ameryce Południowej to standard.
Galapagos
Po powrocie z dżungli spędziliśmy tylko jedną noc w Quito. O świcie pojechaliśmy taksówką na lotnisko. Naszym celem było Galapagos. Wspaniała destynacja związana niestety z bardzo dużymi kosztami. Zacznę od wydatków. Za lot zapłaciliśmy ok 400 USD. Na lotnisku w Quito kazali nam zapłacić dodatkowo 10 USD. Do tej pory nie wiem za co. Lot trwał ok. 4 godziny z międzylądowaniem w Guayaquil. Samolot wylądował na wyspie Baltra. Na lotnisku kolejny haracz 100 USD. W sumie zapłaciliśmy ponad 500 USD i niczego jeszcze nie widzieliśmy. Z lotniska autobusami linii lotniczych (za darmo) pojechaliśmy na przystań i promem(0,50 USD) przepłynęliśmy na Santa Cruz. Z północnej części autobusem pojechaliśmy do portu Puerto Ayar (1,80USD).
Pierwszy dzień miał charakter biznesowy. Całe popołudnie łaziliśmy po agencjach w poszukiwaniu oferty very last minute na boat cruise. Niestety proponowane nam ceny były wszędzie bardzo podobne i przekraczały nasze możliwości. W części pożyteczne rady znajdziecie więcej szczegółów dotyczących boat cruise. Po kilku godzinach bezowocnych poszukiwań wymarzonej oferty last minute zdecydowaliśmy się zwiedzić wyspy indywidualnie. Na początek wykupiliśmy jednodniową wycieczkę na wyspę Florena (55 USD). Umęczeni targowaniem znaleźliśmy nocleg w hostelu Espania ( 25 USD + 3 USD śniadanie) i poszliśmy spać. O godzinie 9 wypłynęliśmy na Florenę. Piękna pogoda, a wokół statku skaczą małe rybki. Prawdziwa sielanka. W pewnym momencie po prawej stronie statku widzimy wynurzające się wieloryby. Od ogromnych ssaków dzieli nas nie więcej niż 100 metrów. Przez dłuższy czas płyną obok łodzi od czasu do czasu wynurzając się. Wśród turystów ogromny entuzjazm. Piękny początek wycieczki. Dopływamy do jednej z zatoczek w pobliżu Floreny. Większość osób zakłada maski i płetwy. Snorkllujemy. Początkowo krążyłem wokół łodzi i widziałem tylko kilka rybek. Marnie. Postanowiłem oddalić się od łódki. To była bardzo dobra decyzja. Wokół mnie pływa mnóstwo różnej wielkości i barwy rybek. A wśród nich zauważam półmetrowego żółwia wodnego. Płynie na tyle wolno, że podążam za nim. Nagle kilka metrów przede mną pojawił się żółw olbrzym. Ponad metrowy gad płynął prosto na mnie. Z przerażeniem oceniłem, że w razie zderzenia ucierpię dużo bardziej niż on. W ostatniej chwili żółw zanurzył się i odpłynął. Przez chwilę widziałem olbrzymią skorupę porośniętą glonami i skorupiakami. Prawdziwy gigant. Jako jeden z ostatnich wracam na łódkę.
Dopłynęliśmy do małego portu na Florenie. Na przystani prawdziwy zwierzyniec. Można było się potknąć o iguany i foki wylegujące się na nabrzeżu. Ciężarówką jedziemy w głąb wyspy do rezerwatu żółwi lądowych. W rezerwacie widzieliśmy kilka olbrzymów. Bardzo mozolnie pokonywały niewielkie odległości, ale ich wielkość i waga nadawały żółwiom wręcz majestatycznego wyglądu. Po lunchu spędziliśmy trochę czasu na wybrzeżu fotografując foki i iguany.
Do Puerto Ayar dotarliśmy na 18. Wieczorem po raz kolejny rozważaliśmy różne plany na zwiedzenie archipelagu. Znużeni tematem poszliśmy spać.
Kolejny dzień spędzamy na Santa Cruz. Z rana ruszamy do El Chato. Podróż autobusem zajęła ok. godziny (0,5 USD). Później z buta ruszyliśmy na prywatną farmę gdzie można spotkać żółwie lądowe żyjące na wolności. Teren był bardzo bagnisty. Niemniej jednak udało nam się zobaczyć kilka olbrzymów w mniej zabagnionych miejscach. W drodze powrotnej zeszliśmy do Lava Tubes. Są to tunele utworzone przez przepływające lawę. Tunel w okolicach El Chato liczył ok. 2 km długości. Miejscami był wysoki na kilka metrów, ale czasami trzeba było się przeciskać na czworakach. Tunel był bardzo wilgotny. Z góry kapały krople wody. Po opuszczeniu lava tubes ruszyliśmy na przystanek. Po drodze rozpoczęła się tropikalna ulewa. Szczęśliwie schroniliśmy się w sklepie. Ulewa trwała ok. godziny. Do Puerto Ayar pojechaliśmy taksówką. Zabraliśmy się z 2 przypadkowymi pasażerami. Koszt na osobę taki sam jak autobusem. W nadmorskiej miejscowości okazało się, że przez cały dzień nie spadła tam nawet kropla deszczu. Z podobną sytuacją spotkaliśmy się na Isla Isabella. W głębi wyspy deszczowo, na wybrzeżu słonecznie.
Ostatni dzień na Santa Cruz spędziliśmy lightowo. Początek to Las Grietas. Jest to formacja wulkaniczna przypominająca ustęp skalny wypełniony przezroczystą i chłodną wodą. Przepiękne miejsce. Trochę skomplikowane było dotarcie do Las Grietas. Trzeba przepłynąć taksówką wodną (0,6USD) krótki odcinek. Pierwszy odcinek trasy pokonujemy wygodną ścieżką, a później idziemy po skałach wulkanicznych ok. 0,5 h. Pokonanie drugiej części w klapkach wymaga dużej uwagi.
Z Las Grietas poszliśmy do Tortura Bay. Na plażę trzeba iść ok. 40 minut z centrum Puerto Ayar. Po drodzy każdy musi się zarejestrować w specjalnej księdze. Plaża jest czynna od świtu do zmierzchu. Opuszczając to miejsce musimy się wyrejestrować. Mimo wymienionych formalności warto się wybrać do Tortuga Bay. Jest tam przepiękna plaża z białym i drobnym piaskiem. Na plaży było więcej iguan niż ludzi. Spacerowaliśmy wzdłuż brzegu, kilka razy wykąpałem się w Pacyfiku. Wspaniały relaks.
Późnym południem poszliśmy do słynnego Centrum Darwina. Na dużym terenie widzieliśmy mnóstwo żółwi w różnym stadium rozwoju. Począwszy od jajek w inkubatorach do dorosłych olbrzymów. Wszystkie żółwie urodzone w centrum są specjalnie oznaczone, numerami na skorupach. Doceniając wkład Centrum w utrzymanie naturalnych walorów archipelagu miejsce to jednak przypomina zoo.
W drodze powrotnej zwiedziliśmy targ rybny. Rybacy sprzedawali złowione okazy. Sprzedaż przypominała aukcje, kto da więcej. Na targu panowało spore zamieszanie potęgowane przez foki i pelikany, które rzucały się na każdy kawałek z oprawianej ryby. Szczególnie do ostrej rywalizacji dochodziło między fokami. Zacięcie walczyły o każdą, najmniejszą zdobycz. Walka była tak ostra, że od czasu do czasu foka przypadkowo potrafiła ugryźć zębami nogę rybaka lub turysty. Pogryziony turysta uciekał od agresywnego zwierzęcia, a rybak przywoływał je do porządku mocnym kopniakiem.
Wieczorem zjedliśmy wczesną kolacje na ulicy Bartona wypełnionej mnóstwem stolików. Jest to bardzo popularne miejsce na wieczorny posiłek wśród tubylców i bardziej zorientowanych turystów.
O 7 rano odpłynęliśmy promem na Isle Isabelle 25-30 USD. Prom płynie 1-2 razy dziennie i na ogół jest pełen pasażerów. Nie należy zwlekać z kupnem biletu do ostatniej chwili. Po kilku godzinnej podróży statkiem dopłynęliśmy do portu. Za dolara taksówką pojechaliśmy do Puerto Villamil. Dystans ok. 2 km można pokonać z buta. Jednak upał i plecak na barkach skutecznie zniechęcił nas do marszu.
W miasteczku jest dużo hosteli i hoteli. Znalezienie noclegu nie stanowi problemu. Spaliśmy w fajnym pokoju z łazienką po 20 USD za pokój. Pierwsze kroki skierowaliśmy na plaże i zapoznaliśmy się z miasteczkiem. Wiedzieliśmy mnóstwo iguan i fok, ale to już standard na Galapagos. Późnym popołudniem popłynęliśmy na pobliską wysepkę Las Tintorenas. Na wysepce było mnóstwo iguan, które akurat w tym czasie miały okres godowy. Widzieliśmy samców walczących o względy samic. Po zwiedzeniu wyspy kapitan zawiózł nas do miejsca, gdzie przesiadywały pingwiny i głuptaki o niebieskich nogach i dziobach. Na koniec popłynęliśmy do zatoczki na snorklling. Pływając ok. godziny widzieliśmy mnóstwo kolorowych rybek, stworzenie podobne do homara i … 3 rekiny. Piękne okazy zauważyła Monika. Cudowne przeżycie tym bardziej, że rekiny pływały 2-3 metry po nami. Po powrocie kupiliśmy po 35 USD wycieczkę na wulkan Sierra Negro.
Wycieczka rozpoczęła się o świcie. Z wybrzeża pojechaliśmy samochodem ciężarowym z ławeczkami w głąb wyspy. Po 40 minutach jazdy grupa 15 osób opuściła środek lokomocji i ruszyliśmy ostro pod górę. Piękne widoki zaczęły przesłaniać gęste deszczowe chmury. Niestety dla nas oznaczało to spore kłopoty. Przyzwyczajeni do upalnej i słonecznej pogody nie wzięliśmy kurtek przeciwdeszczowych i oczywiście rozpadał się deszcz. Początkowo było to mżawka, która przeobraziła się w silną ulewę. Zapobiegliwy przewodnik wziął kilka worków na śmieci dla niefrasobliwych turystów. Ubrani w kapelusze i worki dzielnie szyliśmy pod górę. Trasa nie była trudna i przewodnik często zatrzymywał grupę i opowiadał o faunie i florze Galapagos, wulkanach, teorii ewolucji oraz historii archipelagu. Całkowicie zmoknięci dotarliśmy do krateru. Krater wygląda imponująco i ma rozmiary 7×9 km. Wypełniony jest lawą w kolorze rdzy – pozostałości po dawnych erupcjach oraz czarną – ostatnie wybuchy. W niektórych miejscach widoczny był dym. Podłoże jest tam na tyle gorące, że można usmażyć jajka. Po obejściu Sierra Negro ruszyliśmy w kierunku drugiego wulkanu Chico. Ten etap wycieczki dał nam wyobrażenie o potędze erupcji wulkanów. Wokół nas roztaczał się niesamowity widok na zastygłe formacje stworzone przez przepływającą lawę. W drodze powrotnej poprawiła się aura. Zdjęliśmy worki na śmieci i w końcu zrobiliśmy trochę fotek. Mimo marnej pogody wycieczka była świetna. Praktycznie trwała cały dzień i dostarczyła ogromnej ilości wrażeń.
W ten sposób zakończyliśmy pobyt na Isla Isabella. Moim zdaniem jest to wspaniałe miejsce na archipelagu. Bez względu na formę zwiedzania Galapagos należy wygospodarować najlepiej 3 dni na Isla Isabelle.
Podsumowując Galapagos mimo wysokich kosztów jest miejscem, które należy zobaczyć. Nie można pominąć w czasie wyprawy do Ekwadoru przepięknych wysp pochodzenia wulkanicznego, pełnych różnych gatunków ssaków, ryb i gadów. W ciągu kilku dni widzieliśmy:
- żółwie wodne i lądowe
- iguany
- głuptaki z niebieskimi nogami i dziobami ( blue footed boobies)
- rekiny
- flamingi
- pelikany
- foki
- lwy morskie
- węża wodnego
- wieloryby
- pingwiny
- kilka rodzajów roślin endemicznych
Najfajniejsza była wycieczka na Isla Isabelle. Do minusów pobytu zaliczam zmarnowany czas w agencjach turystycznych w poszukiwaniu taniej oferty boat cruise.
Sierra czyli Andy
Powrót z Galapagos na kontynent potwierdził świetną organizację transportu publicznego w Ekwadorze. Zrobiło to na mnie tak duże wrażenie, że podzielę się szczegółami. Z Puerto Ayar pojechaliśmy autobusem do przystani. (1.80 USD) W ciągu kilku minut byliśmy na promie. Przeprawa promem kosztowała 0,50 USD. Co ciekawe bagaże popłynęły jednym statkiem, a my innym. Bez problemu znaleźliśmy nasze bagaży na przystani na wyspie Baltra. Tuż koło portu czekały darmowe autobusy, które przewiozły nas na lotnisko. Formalności na lotnisku nie trwały długo. Niemniej jednak proszę pamiętać, żeby nie wyrzucać potwierdzenia opłaty 100 USD. Skrupulatnie sprawdzają ten kwitek przy wylocie. Około 11 rano wylecieliśmy do Quito. Tym razem był to samolot bezpośredni. Na lotnisku w stolicy złapaliśmy taksówkę (11USD) na dworzec autobusowy. Nie zdążyliśmy wejść na dworzec a naganiacze już oferowali wyjazdy autobusami różnych firma do Baños. Podróż do górskiego kurortu trwała ok 3,5 godziny i kosztowała 3,5 USD. Jeszcze w autobusie zaczepiła nas pani ubrana w piękny indiański strój. Zaproponowała nocleg w hostelu za 6 USD za osobę. Zgodziliśmy. Warunki i położenie hostelu było ok.
Następnego dnia czekały na nas ekstremalne wrażenia. Za 25 USD wykupiliśmy rafting. Razem z sympatycznymi Argentyńczykami pojechaliśmy nad górską rzekę. Na początku ubraliśmy się w kaski, pianki i kamizelki. Monika wyglądała niezwykle seksowne. Po kilkuminutowych wyjaśnieniach przewodnik sprawdził z kim ma do czynienia. Zaprowadził nas na most wiszący kilkanaście metrów na rwącą górską rzeką i kazał skakać. Monika od razu zrezygnowała ze skoku. Trzech samców mierzyło siebie wzrokiem i ze strachem spoglądało w dół. Zadałem pytanie ciekawe czy rzeka jest wystarczająco głęboka do takiego skoku. Jeden z Argentyńczyków odpowiedział: 'Trzeba to sprawdzić’ i rzucił się w dół. Leciał długo i wpadł do wody. Przez chwilę z drżącym sercem patrzyliśmy czy wynurzy się. Wypłynął. Początkowo bezwładnie niósł go prąd rzeki. Po chwili chłopak doszedł do siebie i sprawnie dopłynął do brzegu. Na moście zostało dwóch samców. Ambicjonalnie żaden z nas nie chciał zrezygnować, ale też żaden z nas nie palił się do skoku. Po pewnym czasie Argentyńczyk podszedł na skraj mostu i zaczął patrzeć w dół. Ja patrzyłem na jego nogi. Trzęsły się. W końcu krzyknąłem 'jump’ i ku mojemu zaskoczeniu chłopak skoczył jak na komendę. Szczęśliwie wypłynął i szybko znalazł się na brzegu. Zostałem tylko ja. Niewiele myśląc podszedłem do krawędzi i skoczyłem. Leciałem i leciałem aż spojrzałem w dół. Przez głowę mi przeszło 'O kurde jak wysoko’. Pochylenie głowy było dużym błędem. Gdy spadłem uderzyłem w wodę również głową. Mimo, że mnie trochę zamroczyło dopłynąłem kraulem do brzegu. A na brzegu przewodnik na całego flirtował z Moniką. Rozczarowany naszym, a przede wszystkim moim powrotem zarządził wypłynięcie. Spływ był extra. Co pewien czas przewodnik kierował ponton na olbrzymie kamienie. Przechył był tak duży, że wypadaliśmy z pontonu do wody. W woli ścisłości tylko chłopaki, a ja najczęściej . Zaliczyłem 4 kąpiele w rwącej rzece. Prąd był tak wartki, że leżąc na plecach płynąłem zupełnie bezwładnie. Na szczęście za każdym razem udawało mi się przy pomocy Argentyńczyków dostać się z powrotem na ponton. Gdy z Argentyńczykami zaliczaliśmy kolejne kąpiele Monia i przewodnik delikatnie chlapali się wodą. Rafting trwał ok 2 godzin i bardzo mi się podobał, szczególne wrażenie zrobił na mnie ów skok do wody z kilkunastu metrów.
Wieczorem poszliśmy z Moniką (bez przewodnika ;)) do miejsca, z którego słyną Baños, czyli gorących źródeł. Za wstęp zapłaciliśmy 3 USD. Szybko ruszyłem do basenu z gorącą wodą. Zanurzyłem stopę i odskoczyłem jak oparzony. Woda w basenie jest podgrzewana przez wulkan i ma temperaturę ponad 50 stopni. Pierwsze wrażenie to ukrop. Przez 20 minut stopniowo przyzwyczajałem się do temperatury. Najpierw stopy, później łydki, uda … aż w końcu zanurzyłem się cały. Jednak w tak gorącej wodzie nie dało się długo kąpać. Po kilku minutach opuściłem gorącą wodę i zanurzyłem się w basenie z lodowatą wodą. Znów początek był trudny, ale po niecałej minucie siedziałem w zimnej wodzie po szyje. W ten sposób spędziliśmy w gorących źródłach 1.5 godziny. Wszyliśmy jak nowo narodzeni. Kąpiele na przemian w zimnej i gorącej wodzie bardzo poprawiają samopoczucie.
Następnego dnia ruszyliśmy w góry. Niestety miała to być tylko namiastka prawdziwej wspinaczki. Planowałem wejście na Wulkan Cotopaxi. Więcej szczegółów dotyczących niezrealizowanych marzeń w części Pożyteczne Rady. Jedynie niewielką namiastką prawdziwego wyzwania był wulkan Quilotoa. Wycieczkę rozpoczęliśmy o 7 rano. Terenowym jeepem jechaliśmy ponad 3 godziny w jedną stronę. Z okien samochodu roztaczał się przepiękny widok na Andy. Ze łzami w oczach patrzyłem na niezdobyty Cotopaxi. Drogą była bardzo kręta i wspinała się na wysokość ok 4000m, aby później gwałtownie spaść o 500m w dół. Gdy dojechaliśmy na miejsce okazało się, że parking jest tuż obok punktu widokowego na krater wypełniony wodą. Do wyboru mieliśmy zejście do laguny lub trekking wokół jeziora. Wybraliśmy 1 opcję. Schodząc stromo w dół podziwialiśmy otoczoną górami lagunę. Na dole spędziliśmy ok. godziny i powrót do auta. Droga pod górę była męcząca. W ciągu godziny pokonaliśmy różnicę wysokości 300-400 m. Quilotoa jest pięknym miejscem. Jednak 9 godzinna wycieczka, z czego ok 3 godzin na miejscu to przerost formy nad treścią. Całodzienną wycieczkę zakończyliśmy w gorących źródłach. Było przyjemnie i relaksująco.
Otavalo
Ostatni dzień wakacji rozpoczęliśmy o 4.30. Z Baños pojechaliśmy autobusem do Quito i później do Otavalo. Sobotni targ, który odbywa się w tej miejscowości jest słynny na cały kraj. Dla turysty targ jest okazją do zobaczenia Indian z wiosek oddalonych od popularnych szlaków turystycznych. Targ rozpoczyna się o świcie, więc dobrze przyjechać do Otavalo dzień wcześniej. To wszystko teoria. Przyjechaliśmy do Otavalo ok. południa i widzieliśmy tylko targ dla turystów z pamiątkami. Na sporym placu były ustawione kramy z kapeluszami panama, tradycyjnymi indiańskimi ubraniami, rękodziełem, obrazami i rzeźbami miejscowych artystów. Wszystko było po przystępnych cenach. Niemniej jednak warto się trochę targować. Z mnóstwem bardziej i mniej praktycznych pamiąteczek wróciliśmy do Quito.
Pożyteczne Rady
- Wszystkie ceny i informacje z początku 2011 r.
- Ekwador leży na równiku. Przez cały rok dzień równa się nocy. Warto o tym pamiętać planując wycieczki. O 19 jest już zupełnie ciemno.
- Wymieniając pieniądze warto brać banknoty o nominałach do 20 USD. W sklepach, knajpach są duże problemy z wydawaniem reszty z banknotów 50 USD. Czasem się zdarzało, że sprzedawca nie miał wydać z 20 USD. Natomiast za wycieczki spokojnie możemy płacić dużymi nominałami.
- W Ekwadorze bardzo uważnie sprawdzają czy pieniądze nie są fałszywe. Miejscowi mają na to różne sposoby. Od pocierania banknotem po ścianie do szukania palcem zgrubień. Raz nam zakwestionowali autentyczność 20 dolarówki. Spokojnie daliśmy inny banknot. A feralną 20 dolarówkę bez żadnych obiekcji, oczywiście po sprawdzeniu, przyjęto w innej knajpie.
- Ceny w Ekwadorze są umiarkowane. Noclegi kosztowały ok 7-15 USD za osobę. Koszt obiadów z naturalnymi sokami lub piwem 5-10USD w zależności od lokalu. Knajpy, w których jadają miejscowi są tańsze i smaczniejsze. W miastach przejazdy taksówką kosztują po kilka dolarów. Grupom 4 osobowym bardziej opłaca się jeździć taksówkami niż komunikacją publiczną. Bardzo popularny i świetnie zorganizowany jest transport autobusowy między miastami. Godzina jazdy kosztuje ok 1 USD. Autokary są wygodne i szybkie. Polecam.
- Ekwador jest idealnym krajem dla turystyki. Na małej powierzchni mamy góry, dżunglę, wybrzeże i jeszcze znane na całym świecie Galapagos. Wystarczy jeden dzień aby przemieścić się z dżungli w góry.
- Ludzie w Ekwadorze są bardzo sympatyczni. Bardzo chętnie gawędzą z przyjezdnymi. Nigdzie nie widziałem agresji.
- W Quito większość agencji podróżniczych znajduję w dzielnicy La Mariscal. Proszę pamiętać, że są otwarte tylko w dni pracujące. W weekend większość z nich jest zamknięta.
- Dżungla. W większości agencji sprzedawane są 3-5 dniowe pobyty w dżungli. Polecam wycieczki 4 dniowe. Zazwyczaj nocuje się w komfortowych lodgach. Po dżungli chodzimy tymi samymi szlakami co setki turystów przed nami. Z rzadka można zobaczyć większe zwierzaki. One już dawno czmychnęły w oddalone od ścieżek turystycznych miejsca. Jeżeli chcecie zobaczyć dziką dżunglę na wyprawę trzeba poświecić ok. 10 dni. Najlepiej zorganizować ją indywidualnie z przewodnikiem, bez pośrednictwa biura podróży. Dla zainteresowanych dostałem namiar na takiego przewodnika (mogę udostępnić, proszę o e-maila). Jednocześnie pragnę zastrzec, że nikt nie weryfikował tego przewodnika. Namiar otrzymałem w luźnej rozmowie z Ekwadorką na temat dżungli.
Osobom, które nigdy nie były w dżungli z czystym sumieniem mogę polecić wycieczki organizowane przez biura podróży. Na pierwszy raz są idealne.
- Kontrole autokarów. W trakcie podróży z Lago Agrio do stolicy 3 razy kontrolowano nasz autokar. Podczas jednej z kontroli mundurowy uzbrojony w broń automatyczną kazał wysiąść wszystkim pasażerom ustawić się w kolejce do kontroli. Sprawdzano dokumenty i od czasu do czasu zadawano pytania typu skąd lub dokąd jedziesz. Co ciekawa kontrolowali nas tylko na trasie Orient – stolica. Widać największe oprychy są w dżungli. Takie kontrole przeżyliśmy już w Wenezueli i nie były dla nas zaskoczeniem. Chyba w całej Ameryce Południowej to standard.
- Podróżując po Ekwadorze autokarami nie umrzecie z głodu. Na każdym przystaniu wsiadają handlarze z napojami i jedzeniem. Można przebierać między szaszłykami, chipsami, owocami, napojami itp.
- Galapagos. Co wybrać boat cruise czy zwiedzanie niezorganizowane? Bardzo trudno doradzić w tej kwestii. Z Moniką zwiedzaliśmy Galapagos indywidualnie. Szczegółową relację znajdziecie wyżej. Jak wyglądają boat cruise wiemy tylko z relacji innych osób. Przestawię poniżej informacje, które być może pomogą Wam podjąć decyzje: jak spędzić czas na Galapagos. Zacznijmy od boat cruise. Wycieczki statkiem po Galapagos trwają od 3 do 9 dni. Można je podzielić na dwa typy.
- Pierwsze to wycieczki dla nurków. Obejmują po 2 nurkowania w ciągu dnia, wyżywienie i nocleg na łodzi. Z tego co się dowiedziałem najfajniejsze trwają ponad tydzień i ich destynacją są wyspy najbardziej wysunięte na północ Wolf i Darwin. Poznaliśmy gościa, który był na tej wycieczce i wrócił zachwycony. Opowiadał, że nurkował w różnych miejscach na świecie, ale najbardziej podobało mu się pływanie z butlą w pobliżu wyspy Wolf. Widział całe ławice rekinów młotów, żółwi wodnych itp. A teraz zejdźmy na ziemię. Tygodniowy boat cruise z 2 nurkowaniami dziennie kosztował ponad 3000 USD. Warto dodać, że gościu był z lepszego świata – Szwajcarii, więc taka cena była dla niego może do przełknięcia, chociaż kilka razy mówił: very expensive.
- Drugi typ wycieczek obejmuję zwiedzanie wysp i snorkeling (pływanie w masce po powierzchni oceanu). Dostępne są wycieczki w różne zakątki archipelagu i trwają od 3 do 8 dni. Cena takiej wycieczki zależy również od typu łodzi. Wszyscy polecają łodzie 16 osobowe. Nie są najtańsze, ale standard jest w miarę wysoki i najlepsza relacja cena / jakość. Za wycieczkę pięciodniową ceny kształtowały się na poziomie 520-550 USD. Teoretycznie wychodzi ponad 100 USD za dzień, ale to jest tylko teoria. Przyjrzyjmy się takiej wycieczce dzień po dniu: 1 dzień wycieczka zaczyna w południe od zwiedzania Santa Cruz (możemy to zrobić samodzielnie nic nie płacąc) lub bez ściemy zaczyna się ok 18. Jeden dzień mamy z głowy. 2,3,4 dzień -snorkeling, zwiedzamy wyspy i … dużo jemy. Dzień mniej więcej wygląda tak
- 7.00 śniadanie
- 8.00 snorkeling
- 9.30 chipsy i sok
- 10.00 zwiedzanie
- 12.00 obiad
- 13.00 zwiedzanie
- 15.30 chipsy i miętowa herbata
- 16.00 snorkeling
- 18.00 kolacja
5 dzień – o 9-10 rano kończymy wycieczkę. Pożegnanie z załogą i przewodnikiem, czyli napiwki. Z tego co czytałem w necie – załoga oczekuje po 2 USD na głowę, przewodnik 20-40 USD.
Wykupując boat cruise możemy popłynąć na północne, południowe lub oddalone wyspy. Punktem odniesienia jest Santa Cruz. Wycieczki na północne/ południowe wyspy kosztują ok 100-120 USD za dzień. Koszt rejsu na oddalone wyspy czyli Darwin lub Wolf to grubo powyżej 1000 USD. Niemniej jednak są to najbardziej interesujące destynacje. Można zobaczyć mnóstwo różnych gatunków ssaków, ryb, gadów.
Podsumowując płyniemy na 5 dniowy rejs, a faktycznie są to 3 dni. Podobnie jest innymi wycieczkami np 4 dni za ok 450 USD to faktycznie 2 dni. Oczywiście wycieczka wycieczce nie równa. Wszystko zależy dokąd płyniemy. Co oczywiście ma odbicie w długości wycieczki i cenie.
Powyższe uwagi to tylko teoria, aczkolwiek opis jest zgodny z relacjami kilku osób które poznałem i brały udział w boat cruise. Chciałbym bardzo mocno zaznaczyć, że wszyscy byli bardzo zadowoleni z tej formy zwiedzania Galapagos. Widzieli dużo zwierząt, przewodnik ciekawie opowiadał o archipelagu, jego florze i faunie. Załoga była sympatyczna.Zwiedzanie samodzielne opisałem dokładnie w rozdziale Galapagos Porównując relacje osób, które były na boat cruise i moje doświadczenia widzieliśmy te same gatunki zwierząt. Jednak boat cruise umożliwia zobaczenie większej ilości ssaków, ryb, ptaków. Wycieczka statkiem umożliwia dłuższy i częstszy snorkeling, co przekłada się na ilość zwierząt jakie możemy zobaczyć. Druga zasadnicza różnica to cena. Trzecia to sprawy organizacyjne i logistyczne. Wykupując boat cruise nie musimy się martwić praktycznie o nic. Płyniemy z góry zaplanowaną trasą. W przypadku zwiedzania indywidualnego poświęcamy dużo czasu szukanie noclegów, transport między wyspami w dzień oraz zakup wycieczek jednodniowych.
- Galapagos – ceny są znacznie wyższe niż na kontynencie. Szczególnie widać to w sklepach. Różnica często jest dwukrotna. W knajpach nie jest to, aż tak bardzo odczuwalne. Szczególnie gdy korzysta się z dań dnia zwanych almuerzo. Są to obiady wydawane między godziną 13 a 16. Na kontynencie i na Galapagos obiad złożony z 2 dań plus napój kosztuję 3 USD. W godzinach wieczornych dania są droższe, ale ceny nie przekraczają 10 USD za posiłek. Chyba, że zaszalejemy i kupimy sobie homara – kilkanaście dolarów.
- Południowo-amerykańska Mañana w Ekwadorze nie obowiązuje. Niemalże wszystko jest dobrze zorganizowane. Pewne niedogodności związane są z brakiem ogrzewania i niby ciepłą wodą. Na gorącym Galapagos nie ma to większego znaczenia. Dużo bardziej kłopotliwe jest to na kontynencie. W Quito wieczory są ziemne i w pokojach panował chłód.
Dodaj komentarz